Za każdym z tych portretów stoi spotkanie – 2-3 godziny, herbata, ciasto.
Pierwszą rzeczą było wspólne oglądanie zdjęć Zofii Rydet. Opowiadałam o tym, jak ona pracowała, co robiła. I to wszystkich przekonywało.
Jest zupełnie inaczej, gdy osoby pozują w mieszkaniach, które są wynajęte, nie są do końca ich przestrzeniami.
Zrobiliśmy zdjęcie, a potem on usiadł i zaczął pokazywać mi swoje rodzinne fotografie. I to było prawdziwe spotkanie.
Ta kołyska nadal jest u nas w domu.
Ten pan zgodził się na zdjęcie, a ja w zamian obiecałam, że pomogę umyć mu okna.
Dzięki temu projektowi zajrzałam do domu, małej chaty, którą często mijam i która zawsze mnie intrygowała.
Postanowiłem, że będę fotografował mieszkańców miejscowości, do której niedawno się przeprowadziłem.
Prosiłam ich, aby byli poważni, nie uśmiechali się – i właśnie wtedy wybuchali śmiechem, nie mogli przestać się śmiać i tak ich fotografowałam.
Bardzo dużo rozmawialiśmy. Ale jak fotografowałem, to milkliśmy, a atmosfera była podniosła.